Od pomagania do przyjaźni – świadectwo wolontariuszki

O Fundacji dowiedziałam się w szkole na lekcji religii. Bardzo mnie to zafascynowało, ponieważ od małego trzymałam w ukryciu chęć bycia właśnie taką osobą, jakich szuka się w Mocnych Miłością. Jednakże moje wyobrażenie o strukturze, w jakiej oni działają, było zupełnie inne od tego, z czym w istocie się zetknęłam. Sądziłam, iż jest to ośrodek, w dodatku stary, może nawet starszy ode mnie (a mam 18 lat), w którym odwiedza się chorych jak w szpitalu, z mnóstwem zaharowanych, poważnych ludzi z dłuuuugoletnimi stażami profesorów wyższych sfer, a tu… okazało się, że praktycznie moi współkursanci i ja tworzymy tę Fundację! To niesamowite, że na naszych oczach i za naszą sprawą dokonują się takie fantastyczne zmiany, a Mocni Miłością coraz bardziej rozkwita. Myślę, że istotny jest również fakt, że ta instytucja ma bezpośrednie powiązanie z Bogiem. I może przez to jest ona tak wyjątkowa… Nie potrafię opisać, jakie szczęście mnie ogarnia, kiedy przypominam sobie, że za kilka czy kilkanaście lat powstanie ten całodobowy ośrodek, tworzony na moich oczach! Widzę to oczami wyobraźni.

Ludzie mówią, że nie ma nic za darmo. Dziwią mi się, jak mogę tak nieodpłatnie „pracować”, a w głębi podziwiają mnie, bo – jak twierdzą – oni by tak nie umieli siedzieć przy chorym. A ja tak tego słucham i słucham, aż w końcu dochodzę do wniosku, że nic z tych ich słów nie rozumiem, bo przecież… ja tyle dostaję! Czuję się bez przerwy obdarowywana. A to uśmiechem, a to tym wyczekiwaniem na mnie i mojego kolegę wolontariusza… Czy i wy nie poczulibyście błogiego ciepła, widząc, jak kompletnie obca wam osoba z dnia na dzień coraz bardziej się do was przekonuje, obdarza zaufaniem i tworzy więź? Jeżeli ktoś nadal uważa, że to podopieczny tylko zyskuje na tych wizytach, to widać, że nie spróbował jeszcze, jak to jest na własnej skórze. Czyż to nie cudowne, że to MY – wolontariusze – niesiemy wiarę, nadzieję i miłość do osób, które często są bardzo opuszczone przez swoich bliskich?

Na czym polegała moja „praca”? Otóż chodziłam z kolegą do zbliżonego nam wiekiem chłopaka, który cierpi na jednostronny paraliż, a mimo to wręcz normalnie chodzi, biega czy jeździ na rowerze! Odwiedzaliśmy go tylko raz w tygodniu przez 1,5 h i naszym zadaniem było dotrzymywanie mu towarzystwa, zabawa na świeżym powietrzu, oglądanie filmów… Ja nie czułam, że robię coś wspaniałego. Nie czułam, że to wolontariat. Dla mnie to była po prostu chwila odprężenia się w świetnym towarzystwie. Zupełnie jakbym spotykała się z moimi najlepszymi przyjaciółmi. Odwiedzaliśmy Krzysia w poniedziałki, a ja przez cały tydzień czekałam właśnie na ten jeden dzień tygodnia, byśmy znowu mogli spotkać się wszyscy razem. Zawsze po tej wizycie miałam lepszy humor i tak silnie cieszyłam się zaufaniem, jakim obdarzył nas nasz podopieczny. Wierzcie lub nie, ale wolontariat, ten taki od serca, naprawdę zmienia ludzi. Chciałabym, aby każdy potrzebujący (zarówno opiekun, jak i podupadły na zdrowiu) trafił do nas i stworzył równie obopólną sympatyczną więź. Zawsze będę zdania, że to wolontariusz czerpie o wiele więcej korzyści ze swojej pracy, aniżeli chory. Tylko, że są to dary duchowe (a przecież to czyni je wiecznymi). Dziękuję wszystkim.

Sandra Maria M.